Wywiad - Solisz Marian powrót

O  Bogu przebywającym na rwistych obrzeżach nieświadomości, czyli jak malinowe chruśniaki zaklinane są w obrazy

 

- Jesteś typowym mieszczuchem, szybkie drogi i stojące przy nich kamienice to twój świat?

 

- Co prawda mieszkam w starym, bo starszym od Krakowa, ale nawet nie sposób je nazwać miastem. To po prostu miasteczko. Urokliwe, z olbrzymim parkiem, kontemplacyjne, bo ciche i niewielkie. Czasem czuję się przytłoczony jego rozmiarami, ale to tam odnajduję swoje powołanie. W gruncie rzeczy nie nazwałbym siebie typem miastowca, to pewien rodzaj przekory, że umieszczam na planie swoich obrazów autostrady i sieci jednakowych, ponowoczesnych budynków. 

 

- A ja interpretowałam twoje prace w oparciu o takie pojęcia, jak: tożsamość przechodnia, brak zakorzenienia, podróż. Otóż to, jesteś więc zakorzeniony tam, gdzie żyjesz, czy nie? Bo na twoich obrazach wszystkie domy zawieszone są w powietrzu, nic nie jest tam stabilne i pewne.

- Moja twórczość jest w jakiś sposób ufundowana na braku. To bliżej niesprecyzowane niespełnienie, którego źródła upatruję poniekąd w niemożliwości nasycenia się przestrzenią, w której na co dzień egzystuję. Podejrzewam, że dzięki niemu tworzę akurat takie prace, a nie inne.

- No właśnie, skąd tematy twoich dzieł?

- Tematy są tylko pretekstem, pierwszym impulsem, początkiem konstruowania obrazu, a później być może zaproszeniem odbiorcy dzieła, by pobiegł wzrokiem w głąb. Dokąd? Tego już mu nie powiem, każdy ma swoje „w głąb”. We mnie na przykład ciągle żyją zapachy z dzieciństwa, są tak zapuszczone w przestrzenie mojej duszy, że nie da się ich stamtąd usunąć. One malują razem ze mną. Przypomina mi się, kiedy jako mały chłopiec zbierałem z tatą poziomki na ogromnych, zgrzanych słońcem piaśnikach. Tamtego aromatu dziś nie odnajduję już absolutnie nigdzie, ale mam go w sobie. To jest moja święta brama do ogrodu niezwykłości. Takich bram mam wiele.

- Zauważyłam na jednym z Twoich obrazów kolor, który przypominał mi poziomki, ale takie jakieś dziwne, zupełnie odrealnione.

- To dla mnie zaskakujące, że można tam dostrzec moje pierwotne doświadczenia. Ale na pomysł, że architektura oschłych, nowoczesnych miast wykreślona przeze mnie z taką matematyczną precyzją, mogłaby być tak naprawdę obrazem zachwaszczonego ogrodu, chyba nie wpadłaś?

- Mam wrażenie, że ta rozmowa nie dzieje się naprawdę, albo, że jesteś jakimś szalonym mistyfikatorem. Skąd tutaj jakiś zaczarowany ogród, przecież są ronda, szyny kolejowe, kable, układy scalone, fale wody, może jeszcze lasy....

- Dorastałem w magicznym miejscu. Tuż obok mojego domu znajdował się dziki i pełen tajemnic ogród, był stary i nieregularny, nikt o niego nie dbał, no chyba tylko wałęsające się w tych okolicach utopce, myłki, strzygi (śmiech). Wciąż żyją we mnie tamte różane krzewy, porozbijane szklarnie, czy ogromne betonowe zbiorniki na wodę z mnóstwem kolorowych ślimaków. Na ścianie mojego domu wisiał duży, wypchany myszołów, ptak drapieżny, mogący napawać strachem przez swój szpiczasty dziób i szpony. Ja jednak czułem go inaczej, obejmował mnie swoimi rozpostartymi skrzydłami i wprowadzał do swojego świata, w obszar baśni.

- W takim razie uchyl wreszcie rąbka tajemnicy, jak za pomocą planów architektonicznych szyjesz ten swój magiczny ogród?

- Poprzez skomplikowane plany miast szukam pewnej regularności. Używam narzędzi kreślarskich, kontempluję każdą kreskę, aby  otrzeć się o porządek, którego tylko z pozoru brakowało tamtemu ogrodowi. Jestem przekonany, że nic we wszechświecie nie jest tak chaotyczne, na jakie wygląda. Udowadniają to takie nauki, jak fizyka, chemia, matematyka. Mam do nich spory szacunek, inspiruję się nimi, czerpię z ich estetyki.  Szukam regularności tamtego ogrodu, próbuję odmalować jego, domniemany przeze mnie, plan.

 

- Ograbić tamten ogród z tajemnicy, dosięgnąć porządku przed nami, jako ludźmi, zakrytego? To już wiem dlaczego tak często malując, przybierasz perspektywę z lotu ptaka. Na płótnach pojawiają się wtedy labirynty i labirynciki zabudowań  nad którymi masz kontrolę. To zapędy władcze, imperialistyczne.

- Raczej nie. W gruncie rzeczy chodzi jedynie o to, żeby drążyć własne wnętrza, zakamarki, przeszłość, ślady, szepty, tajemne sensy.

- Czy uważasz, że to, jakie włożysz w dane dzieło emocje, ma później wpływ na samopoczucie odbiorcy, rodzące się w kontakcie z Twoim płótnem?

- Nie zastanawiam się nad tym, jak jestem odbierany. Dzięki temu czuję się wolny, maluję z silnej potrzeby tkwiącej we mnie samym. Mam poczucie, że nie ma sensu kreować jakiegoś potencjalnego odbiorcy, bo każdy patrzący na mój obraz jest niepowtarzalną jednostką z niepowtarzalnymi przeżyciami. Chciałbym, żeby wizji mojego malarstwa było tyle, ile osób je obserwujących. Żeby moja sztuka otwierała w każdym patrzącym jakieś jego prywatne obszary, wywoływała inne emocje. 

- No dobrze, a jakie konkretnie emocje towarzyszą Ci najczęściej przy malowaniu poszczególnych obrazów?

- Moja twórczość dzieli się jakby na dwa nurty: pierwszy to obrazy bardzo stonowane, wykreślane, szare, w których kolor ma tylko funkcję dopowiedzenia, drugi natomiast jest  ekspresyjny, barwny, szalony, on mnie prawdziwie wysysa, gdyż żeby stworzyć taki obraz, muszę być stale w stanie napięcia, muszę wlewać w płótno ogromną ilość energii, w przeciwnym razie powstaną bazgroły, nic sensownego. Bardziej utożsamiam się z tym pierwszym nurtem, jestem tam wycofany, harmonizuję się, nabieram dystansu do rzeczywistości, wykreślam własne życie punkt po punkcie, linia po linii. To jak linie papilarne. Spokojny, stonowany nurt mojego ja. Widzę kim jestem i to widzenie nie jest zatrute żadnymi chwilowymi emocjami, jest czyste. Istota wszystkiego jest jasna i precyzyjnie wyrysowana, wymyślona przez Stwórcę idealnie, a kolory, które dopowiadają są chwilowe, ulotne, złudne. Najważniejsza jest istota, trzon, on jest szary, wyciszony, stonowany, niezmienny. Medytacja może do niego zaprowadzić, w każdym człowieku tkwi coś kompletnego (choć żyjemy w chaosie fragmentów), Jung nazywał to Jaźnią. Dosięgając poziomu Jaźni możemy zobaczyć nasze życie trochę jakby z góry, stać nas wtedy na uważność.

- Czy czujesz, że malarstwo daje Ci już absolutną pełnię twórczą, że poprzez żadną inną sztukę nie wyraziłbyś się lepiej?

- Możliwe, że to jest tylko jeden z etapów. Po farby olejne sięgnąłem po raz pierwszy w szkole podstawowej, potem było liceum plastyczne, Akademia… Ale smak prawdziwego tworzenia poczułem poza tymi wszystkimi szkołami. Jestem romantykiem, cenię sobie twórczy szał, który jako Boży dar nie poddaje się zamknięciu w żadne ramy, nie można go także rozłożyć na czynniki pierwsze. Ale wracając do twojego pytania: myślę, że w przyszłości będę tworzył, nie potrzebując do tego żadnych rekwizytów, narzędzi, wystarczy sama istota. Czasami mam wrażenie, że tylko taka sztuka jest prawdziwa, bo wypływa z wnętrza i powołuje coś z niebytu. Bardzo prawdopodobne, że zaangażuję się w body art albo śpiewanie, albo stworzę jakiś zupełnie odrębny nurt…..(śmiech).

 

- Jeżeli chodzi o odrębność: kim się inspirujesz, z dorobku jakich malarzy czerpiesz?

- Numerem jeden jest dla mnie Stefan Gierowski, cenię u niego głównie umiejętność harmonijnego łączenia tego, co emocjonalne i spontaniczne z tym, co racjonalne i intelektualne. U Tarasewicza kręci mnie dotykanie pierwotnej energii, której doświadczam w kontakcie z jego obrazami, a u Modzelewskiego prostota jego przedstawień. Ale najczęściej dane mi jest patrzeć na obrazy Cybisa, który ma  stałą ekspozycję w Opolu, gdzie dość często bywam i zawsze staram się znaleźć dla Niego czas, Jest wciąż zaskakujący i inspirujący.

 

- Pozostaje mi więc tylko życzyć ci dalszego odkrywania tych wszystkich sposobów, które pozwolą Ci wyrażać całe bogactwo tkwiące w tobie. Mam wrażenie, że czas jest po twojej stronie, że za rok będziesz mógł się pochwalić jeszcze większym dorobkiem, a za kolejny rok…i tak dalej.

                                                         

 Wywiad przeprowadziła Izabela Ochman

powrót