Wydarzenia

"Rzut. Mapa. Plama". Wystawa prac Mariana Solisza 09/10/2009 do 01/01/2010


Na obrazach tych szkielet wykreśleń architektonicznych dopełniany jest ekspresyjnością barw: jarmarcznych, kosmicznych, zestawionych nieco cyrkowo. Skromność bieli i szarości rozbija się z hukiem o zmysłowe bukiety spontanicznych barw.
 
Architektoniczne gąszcza zaczarowanych miast
 
Marian Solisz - rocznik 67, urodził się w Raciborzu, ukończył Wydział Architektury Wnętrz na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, tam też przez długie lata pracował jako konserwator zabytków (m.in. przy Kaplicy Zygmuntowskiej).
 
Kilka lat temu przestrzeń, w której zarabiał na życie, zaczęła uporczywie zaciskać się wokół jego szyi. Klaustrofobiczny lęk, który się wtedy w nim obudził, spowodował radykalną ucieczkę do miejsc przestronniejszych. Prawdziwego oddechu twórczego nabrał jednak dopiero na płaszczyźnie malarstwa. Powstały olbrzymie, krzykliwe plany miast, cechujące się niebywałą ekspresją i spontanicznością, ale i (co dziwne) skrupulatnością, uporządkowaniem i taką symetrią, której nie byłaby w stanie wytworzyć żywa ręką ludzka. Więc czyja? Dotykamy w tych obrazach czegoś, co jest połączeniem transcendencji z techniką. Mamy w nich futurystyczny zachwyt nad galopującymi technologiami, zupełnie ten sam, który przeżywali twórcy u początków XX wieku. Magiczne światy splątanych kabli i przewodów, wytryskające niczym wielobarwne strumienie energii, rozrastające się w nieskończoność pasma dróg i traktów kolejowych. A za tym wszystkim czai się smutek spowodowany niemożnością ogarnięcia świata i skazaniem na ciągłe ukazywanie fragmentów. Pośrodku rozkwitającej niczym dzika dżungla cywilizacji stoi mały człowiek (choć sylwetek ludzkich nie ujrzymy na tych obrazach), uwięziony w labiryncie miasta, nie stać go na perspektywę globalną, skazany jest na powroty i powtórki (które przecież funduje każdy labirynt). Zdegustowany powtarzalnością kolejnych dni i ulic, którymi przemyka, postanawia rozsmakować się w kolorach świata, w jego zapachach, krótko mówiąc – w jego zmysłowej stronie. Mamy więc: wzburzone oceany bardzo zimnego granatu wyrafinowanie skomponowane z ciepłym pustynnym żółtym, głębokim czekoladowym brązem i zielenią khaki. A na innym z obrazów: płomienna czerwień tuż obok postnego fioletu i różu. Wszystko zatopione w lesistej zieleni, przetykanej gdzieniegdzie niebieskim.
 
Malarstwo to gładko żongluje opozycjami binarnymi: to, co już staromodne, jest zarazem jeszcze bardzo nowoczesne. To, co  nowopowstałe i świeże, nosi znaki czasu i można powiedzieć, że jest nieco zakurzone. Ciężkie bryły budynków, a jednak jakby zawieszone w przestworzach. To, co groźne i niebezpieczne, przerażające i osaczające jednostkę ludzką we współczesnym świecie (i odwiecznie, bo twórczość ta porusza problematykę w gruncie rzeczy bardzo uniwersalną), jest zarazem szansą rozwoju duchowego, możliwością wzbicia się na wyższy poziom przeżywania świata. Zupełnie jak w micie o labiryncie, w którym Tezeusz musiał rozprawić się ze straszną bestią – Minotaurem, aby móc zdobyć labirynt i zwyciężyć.
 
O malarstwie Mariana Solisza trzeba koniecznie powiedzieć, że jest optymistyczne i traktuje również o zwycięstwie: nowego nad starym, starego nad nowym, formy nad treścią, treści nad formą, ciszy nad głosem, głosu nad ciszą.
 
Galeria Szyb Wilson, w  której prezentowane są prace artysty, jest specyficzną przestrzenią. To jakby połączenie dworca ze świątynią. W murach tych nawet pośród  chaotycznego gwaru możemy spotkać się z niezwykłą ciszą, choć serce tego obiektu jest jak najbardziej wielkomiejskie. Podobne efekty osiąga Marian Solisz na płaskich planszach swoich architektonicznych obrazów.  Miasto jest tam potężnym, jasnym potworem, który zarazem wyznacza drogi, jak i je celowo plącze i gubi, kradnie  tożsamość, ale za to obdarza szeregiem tożsamości przechodnich, jest więc teatrem masek.          
 
Izabela Ochman
 
Wywiad z artystą można znaleźć w zakładce "Artyści"