Wydarzenia

Ale to już było… Demokratyczna wystawa dizajnu 26/03/2011 do 05/05/2011


26 marca (sobota) o godz. 18.00 odbył się wernisaż wystawy Ale to już było… Demokratyczna wystawa dizajnu. Katowiccy studenci Wydziału Nauk Społecznych i Ochrony Dóbr Kultury, pod kuratelą historyk sztuki prof. Irmy Kozina, przygotowali wystawę poświęconą sztuce stosowanej. Inicjatywa ma stanowić pretekst do zastanowienia się nieco głębiej nad tym, co nas otacza, jaką rolę odgrywa dizajn w życiu codziennym, gdzie można dopatrywać się jego początków, a także przekonać się, czy nasza świadomość rejestruje obecność dizajnu w życiu powszednim.
 
Demokratyczna Wystawa Dizajnu miała być podróżą w przeszłość, spotkaniem z atrybutami minionych dni – pralką Franią, lampowymi telewizorami, magnetofonami szpulowymi czy innymi przedmiotami codziennego użytku, które mogą przyczynić się do pobudzenia wspomnień z poprzedniej epoki. Prezentacja zawiera również wyjątki - nieliczne przedmioty zaprojektowane poza granicami Polski. Dzięki ich obecności można porównać jakość obcej i rodzimej produkcji. Czy wystawa prezentuje przedmioty piękne, czy ich piękno łączy się z użytecznością, o czym postulował Cyprian Kamil Norwid? Warto przekonać się samemu przychodząc do Galerii Szyb Wilson.
 
Wystawa towarzysząca Projektant wszechstronny – Czesław Fiołek  
 
Co łączy twórczość Norwida, Wyspiańskiego z eksponatami zaprezentowanymi na Demokratycznej Wystawie Dizajnu Ale to już było...? Odpowiedź jest prosta: dążenie do połączenia artyzmu z utylitarnością! Nasza wystawa ma ukazać, iż nie zawsze to, co użyteczne, musi być pozbawione piękna – nawet w tak szarych czasach, jakimi były lata  PRL-u w Polsce.
Od czego zaczęła się w Polsce historia designu? Powrót do tradycji rzemiosła artystycznego i poszukiwanie formy, stylu narodowego? Należy przywołać takie nazwiska jak Stanisław Witkiewicz, Karol Stryjeński, czy też członków Warsztatów Krakowskich i warszawskiej Spółdzielni Artystów „Ład”. W latach 30-tych wzornictwo polskie było odbiciem światowych trendów. Niestety, II Wojna Światowa gwałtownie przerwała ten rozwój, a po 1945 roku nastąpiła znacząca zmiana – socjalistyczny rząd i jego centralna gospodarka skierowała design na zupełnie nowe tory, a samo wzornictwo stało się elementem polityki kulturalnej. Narzucony w 1949 r. „realizm socjalistyczny” stał się jedyną „możliwą” doktryną artystyczną. Od tego czasu można zaobserwować rozkwit twórczości ludowej, a z drugiej strony zupełne odwrócenie się od dokonań nowoczesnego wzornictwa, skierowanego na elektronikę i sprzęt AGD. Przyczyna była prosta – o ile tradycyjne metody nie wymagały najnowszych technologii, to nowoczesne projektowanie przemysłowe wymagało odpowiedniego zaplecza i profesjonalnej kadry. W latach 50-tych rozkwitła zatem sztuka oparta na tradycji ludowej. Od tego czasu, dzięki Antoniemu Buszkowi,  można podziwiać np. malowane ręcznie talerze z Włocławka, nawiązujące do przedwojennych wzorów. Talerze takie w wielu domach znajdują się do dziś – można je także zobaczyć w Galerii Szyb Wilson.Po śmierci Stalina trendy wzornictwa światowego zaczęły być widoczne także w Polsce. Od 1954 r. w wielu przedsiębiorstwach wprowadzono tzw. komórki wzorcujące, w których projektowali absolwenci szkół artystycznych. Czas odwilży to również początek przenikania do Polski kultury Zachodu, z czym wiąże się np. rozkwit ceramiki (słynne ćmielowskie figurki) i włókiennictwa.  Lata 60-te, zwane „małą stabilizacją”, to okres, w którym rola wzornictwa nadal wzrastała. Z jednej strony mamy do czynienia z wpływami Wyższej Szkoły Wzornictwa z Ulm, która - propagowała wzornictwo oparte nie na sztuce, lecz na naukach technicznych i społecznych. Po części zmienił się też w Polsce sposób kształcenia przyszłych projektantów. Z drugiej zaś strony, decydujący wpływ na jakość polskiego wzornictwa miała konieczność eksportu rodzimych towarów i zdobywanie przez państwo zagranicznego kapitału. Równolegle zaczęły pojawiać się w handlu „dobra konsumpcyjne” - artykuły gospodarstwa domowego, telefony, radia, gramofony, telewizory, aparaty fotograficzne, wśród nich m.in. gramofon Bambino, czy oparty na jego konstrukcji „Tranzyston”  radioodbiornik „Dominika”  telewizory lampowe.  Lata 70-te, po upadku rządów Władysława  Gomułki i pojawieniu się na polskiej arenie politycznej Edwarda Gierka, to czas wielkich inwestycji opartych na obcym kapitale,  rozwój przemysłu elektronicznego, a co za tym idzie – poszukiwanie nowego wzornictwa. (UNITRA) Czasy Gierka to także czas rzutnika „Ania” .  Wielkim kryzysem dla polskich projektantów były lata 80-te. Wprowadzenie stanu wojennego i zapaść gospodarcza nie sprzyjały pojawianiu się nowych, oryginalnych rozwiązań. Demokratyczna Wystawa Dizajnu ma być podróżą w przeszłość, która nigdy już nie wróci – wraz z jej atrybutami: pralką Franią, lampowymi telewizorami, magnetofonami szpulowymi... To także możliwość osadzenia polskich projektów w szerszym kontekście designu światowego, gdyż na wystawie prezentowane zostaną również obiekty spoza granic Polski. Czy przedmioty te są piękne – i czy ich piękno łączy się z użytecznością, o czym postulował C. K. Norwid? Warto przekonać się samemu. 
 
Wystawa towarzysząca Projektant wszechstronny – Czesław Fiołek.
 

Towarzyszący wystawie „Konkurs na najciekawsze wspomnienie” rozstrzygnięty!

16 maja 2011 na posiedzeniu Komisji Jury w składzie:

Prof. Irma Kozina – Historyk sztuki
Dr Jerzy Gorzelik – Historyk sztuki, członek zarządu województwa
Johann Bros – Założyciel Galerii Szyb Wilson
Leszek Jodliński – Dyrektor Muzeum Śląskiego 

przyznało następujące nagrody:
I NAGRODA        Ewa Prochaczek                       „Radio – miłość lat 50tych”
II NAGRODA       Maria Manowska-Janus            „Piec-piece”
I WYRÓŻNIENIE   Aneta Antosiak                      „O przodkach Pampersów słów kilka”
II WYRÓŻNIENIE  Marta Dobrzańska                  „Magnetofon szpulowy UNITRA”III WYRÓŻNIENIE  Sławomir Kostrzewa                    „Wanienka w kolorze marchewkowym”

I Nagroda– Weekend w Ustroniu dla dwojga w Domu Wczasowym Jawor
– Podwójne zaproszenie na spektakl artystyczny w Teatrze Śląskim
– Podwójne zaproszenie na spektakl do Teatru Korez

II Nagroda
– Kolacja dla dwojga w Restauracji Wiejska Chatka w Katowicach
– Podwójne zaproszenie na spektakl artystyczny w Teatrze Śląskim
– Podwójne zaproszenie na spektakl do Teatru Korez

Wyróżnienie
– Podwójne zaproszenie do Muzeum PRL
– Gadżety ESK 2016


Podczas oceny prac przyjęto 3 kryteria:
- forma
- oryginalność
- temat

Praca pod tytułem „Radio – miłość lat 50tych” zwyciężyła ze względu na bardzo ciekawy temat, regionalny charakter opowieści, a także formę – pisane wspomnienie w dwóch językach, polskim i śląskim. Gratulacje dla autorki – Pani Ewy Prochaczek.
Pani Maria Maniewska-Janus otrzymała II Nagrodę za wspomnienie pt. „Piec-Piece”. Praca uzyskała wysoką liczbę punktów za oryginalność tematyki oraz bogatą treść wspomnienia.
Ponadto wyróżniono trzy prace, których autorami są  Aneta Antosiak, Marta Dobrzańska oraz Sławomir Kostrzewa. Im także gratulujemy. Oficjalne ogłoszenie wyników zostało wyemitowane 16 maja 2011 w stacji Radia Katowice. Wyniki ogłosił, a także komentował współorganizator konkursu Jacek Jakubek.

Inne ciekawe i barwnie opisane prace zostały umieszczone w witrynie internetowej Galerii Szyb Wilson. 
Organizatorzy składają podziękowania dla wszystkich osób, które wzięły udział w inicjatywie i podzieliły się częścią swojej historii. Mamy nadzieję, iż konkurs pomógł przenieść się na chwilę w czasie, co przypomniało niektóre dobre momenty życia. Pomimo, iż konkurs dotyczył rzeczy, jego głębszym przesłaniem były uczucia, uczucia przywoływane, zdarzenia życiowe, o których zapomnieliśmy, a które są wartością osobistą. Być może zainspiruje to część z nas do starania się w życiu codziennym o to, by kolejne wspomnienia w przyszłości mogły być ciekawsze, a przede wszystkim wartościowe.


I NAGRODA
Ewa Prochaczek
Radio – miłość lat pięćdziesiątych


Było to dawno temu. Krótko po II Wojnie Światowej. Wprawdzie mnie jeszcze na świecie nikt widział, a to, co chcę opisać znam z opowiadań babci Elfrydy.
Mój dziadek za oszczędności życia kupił sobie eleganckie, w drewnianej, politurowanej obudowie duże radio. Odbiornik ten szokował wszystkich swoim wyglądem. Posiadał wiele klawiszy, duże gałki, podświetlaną skalę i mrugające zielone oko. Dziadek całymi godzinami przesiadywał przy tym aparacie, ciągle buszując po eterze i szukając ciekawych utworów muzycznych. A jak nikogo nie było w kuchni, bo radio właśnie tam stało, czyli w najważniejszym pomieszczeniu każdego śląskiego domu, dziadek przełączał się na stację Wolna Europa lub Radio Luksemburg. Tym, co tam usłyszał dzielił się z kolegami przy piwie. Często też przychodzili do dziadka sąsiedzi posłuchać radia. O jednej z takich wizyt opowiadała babcia. Sąsiad Alfred wraz z żoną odwiedził dziadka zaraz po szychcie w kopalni. Sąsiad przyniósł piwo, a sąsiadka babkę piaskową. Zanosiło się więc na dłuższe słuchanie. Dziadek włączył radio, zapalił cygaretkę i nalał do kufli piwa. Pokręcił gałką i nastawił stację Deutschland Sender. Z głośnika popłynęły takty „Czterech Pór Roku” Vivaldiego. Wszyscy się zasłuchali. Po pewnym czasie dziadek zaciągnął głęboko dym z cygaretki. Wypuścił go z płuc w kształcie kółek i z fotograficzną miną odezwał się do sąsiadów: „Zobaczycie – nie minie wiele czasu, a będziemy mogli w takich radiach oglądać tą grającą orkiestrę”. Wówczas moja babcia nie wytrzymałą: „Co ty Ryszard za głupstwa opowiadasz! Jeszcze nikt nie widział na świecie krasnoludków, a już krasnoludki, co grają w radiu to utopia Juliusza Verne!”
Jak życie pokazało – i dziadek i Verne mięli rację.

 
I NAGRODA PO ŚLĄSKU

Było to downo tymu. Mie jeszcz na świecie nikt niy widzioł. A łosprawiała mi ło tym moja omama. Mój opa kupioł się tako politurowano, wysoko, drzewniano skrzynka na kero godali radiok. Miała łona takie knipsy i pokręciołki kerymi opa durch łonaczył i szukoł nowych welów aże fest piszczało. Wszystkich to szterowało. Najfajnij  boło jak opa chwycioł muzyka. Piyknie groły dynte orkiestry. Fajnie boło jak na krzipkach grali w Wirnerneuschtat. To się wszystkim w doma podobało i somsiody tyż przyłazili posuchać radioka. Opa kurzoł cygaro i roz nastawioł wele na Deutchlannzynder, a roz na Wolno Europa.
Wtynczos boł łon nojważnijszy w familokach. Keregoś razu somsiady przyszły posuchać muzyka. Sąsiad Alfred przynios piwo, a sąsiadka zista. Opa włączoł radiok. Nastawioł na Luksemburg, zakurzył cygaretka i naloł piwa. Sztachnął się gymboko i pedzioł:”Łoboczycie już niy dugo bydom takie radioki w kerych ta orkiestra w tym wytapicerowanym łokienku bydziecie widzieć jak gro”. Na co moja oma niy strzymała i pedziała:”co ty Richat godosz za gupoty”. Dyć to ino radiok co fajnie gro. Żodyn jeszcze niy widzioł coby w takim radioku groły krasnoludki. A mój opa już wtynczos przewidzioł, że bydzie telewizor. Potym troszka wszystkim przybyło lot, a mój łociec robioł za cieśle na grubie z kożdy wypłaty szporował wiynkszy grosz coby się kupić mały radyjok „Szarotka”. Była to tako fajno krymowo plastiowo skrzynka, żebrowo licowano i grała tyż na bateryje. Tata łazioł z tym radiokiym na planty. Keregoś dnia postawioł radiok na ławce, siednoł się łobok, zakurzył cygaryta i przymknął ślepia. Jak je otwarł obok niego siedziały dwie fajne frelki. W radioku leciała piosynka łod Koterbski „Karuzela-Karuzela”.
Łociec się długo nie zastanawiał ino wzion frele pod paża i zaciągnął je do Lipin na odpust. Jedna z tych frelek poszła z łojcym pokryncić się na kecioku. Niywiym jak się tam dugo kryncili. Ale musiało im się to bardzo spodobać, bo już za 9 miesiyncy nazywołach się Ewa. Do dzisoj mom miłość do radioka. Choćby jeszcze wczas rano boło ciemno na dworze jo pierwsze co robia to knipsna szalter łod radioka. Potem się klupna gowom …ło kant drzwi, nabija się buła, a dopiero potym włącza szalter łod światła. Nojważniyjsze, że tak jak ojciec i opa jo tyż, a może bardzi jak łoni Kochom radio.  

 

II NAGRODA
Maria Manowska-Janus
Piec-Piece

 

W kuchni mięliśmy piec niski z fajerkami, w którym rozpalało się ogień drewnem i gazetami, a potem paliło węglem. Na tym piecu mama piekła placki kartoflane, w smaku jedyne na świecie! Tylko utarte na ręcznej tarce ziemniaki, trochę mąki i soli. To „ciasto” kładła łyżką bezpośrednio na rozgrzanej blasze, układała je potem na brzegu pieca jeden na drugim, kiedy uzbierało się ich na przykład dziesięć lub więcej, przekładała każdy (już na talerzu) słoninką lub masełkiem. Zapachu i smaku tych placków nie można zapomnieć, teraz już nie ma możliwości na upieczenie (nie smażenie) takich placków, bo i na czym?

W tymże samym piecu mama rozgrzewała „duszę” żelazka, którym prasowała kładąc ją specjalnym hakiem na rozżarzonym węglu. Kiedy „dusza” była czerwona, tymże hakiem wyjmowała ją i wkładała do żelazka. . no i prasowała, prasowała, aż do następnego włożenia do „piekielnego” ognia tejże „duszy”.

W pokojach stały dość wysokie piece kaflowe – kachloki, które służyły do ogrzewania pomieszczeń. W sypialni jednak, w której spaliśmy, było bardzo zimno i trudno było ja ogrzać. Przykrywaliśmy się wtedy grubymi pierzynami, w których było gęsie pierze. Te pierzyny tez były zimne, niestety, więc mama brała pierzynę całą sobą i przytulała do „kachloka”, z obydwu stron i potem nas przykrywała. Resztę musieliśmy już dogrzać własnym ciałem! Ile przy tym było śmiechu, bo pierzyną mama trafiała różnie.

U moich dziadków (starzików) był jeszcze okrągły „żeleźniok”, stał w kuchni, pięknie buzował w nim ogień. Wieczorami przy sobocie lub niedzieli dziadek (starzik) siadał z nami (młodymi) przy tym miłym zeleźnioku i opowiadał nam różne historie ze swojego życia, na przykład o tym, jak to było w powstaniach śląskich, jak chodził na „zoloty” do babci i wiele innych ciekawych opowieści.

Piece – to było coś!    

II WYRÓŻNIENIE
Aneta Antosiak
O przodkach Pampersów słów kilka…

Zwyczaje rodem z Ameryki zachęcają, by pojawienie się nowego potomka uczcić odpowiednim wystrojem domu – zabawkami, balonikami, radosnymi napisami…
W latach 80., które były czasem mojego dzieciństwa, taka wystawa miała o wiele bardziej publiczny charakter. O pojawieniu się kolejnego członka rodu informował balkon pokryty nieustannie bielą suszących się tetrowych pieluch. Pierwszy rok życia mojego brata kojarzy mi się z wszechogarniającym białym kolorem. Pieluchy czekające na pranie, pieluchy suszące się, czekające na prasowanie, wyprasowane i w końcu – królowa chwili – spoczywająca na pupie malucha.
I tyle? O nie, te mleczne płachty materiału towarzyszyły mi w życiu o wiele dłużej niż podczas osobistych spotkań ze mną w postaci niemowlęcia i z moim bratem. Kiedy mój brat pożegnał się z nimi, bo nadszedł czas, gdy „schodami na strych odejdą z ołowiu żołnierze”, miałam wtedy 8 lat. Kilka lat później zamarzyło mi się coś innego do ubrania niż dżinsopodobne spodnie. Ale w sklepach pustki. Nie licząc plotek w rodzaju informacji, że do sklepu rzucili bluzki z wizerunkiem Isaury (na szczęście nie stałam zbyt długo w tej kolejce).
„Radosny to dzień wspaniały to dzień wracają z ołowiu żołnierze ze strychu znów w dół”. Taaak. Wystarczyło kilka pieluch i mogłam wkrótce paradować w białej spódniczce, w dodatku kręcącej się! Jakby tego szczęścia było mało, okazało się, że pieluchy chętnie chwytają barwnik do tkanin. Spódnica mogła zmienić kolor. Wprawdzie oznaczało to konieczność prania jej odtąd osobno i unikania romantycznego tańczenia w deszczu (niebieskich nóg nie można było zrzucić na nietypowe solarium, bo nie znaliśmy nawet takiego pojęcia), ale co tam! Najważniejsze, że miałam „nową” spódniczkę.
Dziś, gdy rozmawiamy o „trzecim życiu kurczaka”, warto wiedzieć, że wyprzedziły go tetrowe pieluchy, one też mają niejedno życie za sobą.
                 

III WYRÓŻNIENIE
Sławomir Kostrzewa
Wanienka dla dzieci koloru marchewkowego

Mieszkaliśmy z żoną i dzieckiem w Akademiku w Łodzi. To był grudzień ’81. lecz przyszedł stan wojenny i musieliśmy wyprowadzać się stamtąd „na szybko”. Ponieważ nic praktycznie nie jeździło dnia naszej przeprowadzki, załadowałem nasze najpotrzebniejsze rzeczy do dziecinnej wanienki. Dorobiłem do niej szelki i tak z „bagażem”, całym możliwym do zabrania dorobkiem przemierzaliśmy miasto, by dostać się do moich rodziców na Zachodniej. Droga nie była krótka, udało nam się złapać kilka przesiadek i późnym wieczorem udało się w końcu dobrnąć do celu. Jednak gdybym użył słów „dotrzeć szczęśliwie” – nadwyrężyłbym prawdę. Otóż, przed samym blokiem wanienka zahaczyła o kant czegoś ostrego, wystającego z podłoża chodnika, to ją przebiło, a ona sama pękła. Być może sprawdziła się jako „bagażowe sanie”, ale niestety już nigdy nie mogła, mimo prób napraw, wrócić do swojej pierwotnej funkcji. Ale to nie był jej koniec. Czasy nie były mlekiem i miodem płynące, dlatego każda rzecz zanim została wyrzucana znajdywała różne zastosowania. Nasza wanienka była ostatecznie magazynkiem rzeczy drobnych. Takie to były czasy…